piątek, 30 listopada 2012

MARTA



MARTA
Nie spała od kilkunastu sekund. Ale nie otwierała oczu wsłuchując się w ciszę, która w nocy brzmiała zupełnie inaczej niż za dnia. Nie, to nie żaden lapsus. Właśnie to chciała powiedzieć. Brzmiała. Marta lubiła się wsłuchiwać w odgłosy nocy. Nic nie tworzyło harmonii piękniejszej niż ciemność i cisza. Wszystko to było trochę dziwne, bo tak naprawdę Marta nie była obdarzona talentami muzycznymi – nie miała ani słuchu, ani głosu. Noc jednak zamieniała ją we wspaniałą melomankę i kompozytorkę.
Wciąż nie otwierając oczu zastanawiała się co ją właściwie obudziło. Czy to był dźwięk? Czy może natrętna myśl? To już, któraś noc z rzędu,  gdy się ni stąd ni zowąd budziła. Co ją obudziło?  W pokoju panowała niczym nie zmącona cisza i ciemność. Na pewno była sama.
Niestety. Na pewno była sama.
Już wie co ją obudziło. To natrętne pytanie, które przyszło jej do głowy przed paroma dniami i od tamtej pory natrętnie wraca. W dzień udaje jej się skierować myśli w inną stronę. Wieczorem zasypia przy telewizorze koncentrując się ze wszystkich sił na debatach politycznych, które jej w gruncie rzeczy nic, a nic nie interesują, ale umożliwiają zajęcie myśli. Filmów nie ogląda – przypadkowe sceny natychmiast otwierają furtkę przez, którą wpada to przeklęte pytanie. Do niedawna udawało jej się przespać całą noc – z premedytacją  nakręcała zegarek tak, by ledwie zdążyć do pracy. Szykowała się w biegu i nie miała czasu na rozmyślanie o czymkolwiek innym niż jak najszybsze wyjście z domu. Niestety pytanie przejrzało jej grę! Ponieważ za dnia nie miało szans, by przyciągnąć jej uwagę, znalazło sobie nocny sposób. Co noc dokładnie ten sam scenariusz. Budziła się koło drugiej. Nie pod wpływem gorąca, nie pod wpływem koszmaru, nie dlatego, że była spragniona. Po prostu się budziła. Tak jakby ktoś szarpnął ją za ramię mówiąc: „wstawaj, już pora”. Budziła się i natychmiast osiągała pełną przytomność (choć coraz częściej zadawała sobie pytanie w jakim stanie były jej władze umysłowe!) – tak jakby to była godzina dziewiąta, a nie druga w nocy. Przez chwilę leżała nie otwierając oczu, mając nadzieję, że w ten sposób uda jej się oszukać pytanie. Niestety nie mogła się oprzeć wrażeniu, że ktoś się intensywnie w nią wpatruje.
Mimo zamkniętych powiek niemalże widziała nieco szydercze choć nie pozbawione troski spojrzenie… pytania. Boże, ja chyba zaczynam wariować! I wtedy w panice otwierała oczy. A pytanie tylko na to czyhało!
 – MARTA DLACZEGO JESTEŚ SAMA?! MARTA?!
Zamknęła oczy znużona. A potem podjęła nagłą decyzję – zmierzy się z pytaniem!
– Bo tak chcę! – spojrzenie pytania zrobiło się dużo bardziej szydercze niż jeszcze przed momentem.
– Oczywiście. Właśnie dlatego, że tak chcę! – pytanie nie spuszczało z niej wzroku. Teraz patrzyło badawczo.
– Tak chcę! …Tak postanowiłam – w jej głosie było o wiele mniej pewności niż jeszcze przed chwilą, a w spojrzeniu pytania coraz więcej ironii. … Wiedziało, że kłamie, że próbuje mu sprzedać to, co bez zastrzeżeń kupują jej koleżanki. Nawet jej zazdroszczą. Szczególnie te, które nie mogą sobie pozwolić nawet krótkie pogaduszki po pracy, bo muszą pędzić do domowych obowiązków. Taak. One jej zazdroszczą… a Marta…
– Tak postanowi… – głos Marty niebezpiecznie się załamuje. Spojrzenie pytania stało się zatroskane. Czyli wie. Wie, że Marta od samego początku udaje. Że źle jej z tą samotnością, którą w jej wypadku wcale nie jest kwestią wyboru lecz maską, którą narzuciła sama sobie.
Spod przymkniętych powiek wymyka się łza. Za chwilę druga. Potem Marta już nad nimi nie panuje. Nad sobą też nie. Płacze w ciemnościach. Na początku cichutko. Potem zdaje sobie sprawę, że przecież JEST SAMA więc i tak nikogo nie obudzi. Coś w niej pękło. Szlocha powtarzając półgłosem: „Nie chcę być sama. Nie chcę mieć czasu na wszystko. Nie chcę idealnego porządku. Nie chcę być sama”. W pewnym momencie, między jednym, a drugim wybuchem płaczu, zerknęła na pytanie. Tym razem w jego spojrzeniu dostrzegła coś co sprawiło, że się nieco uspokoiła, a za moment poczuła ulgę. Co się stało? Nic z tego nie rozumie. Doprowadziło ją do tej sytuacji. Ono się po prostu uśmiecha! Jak mogła sobie pozwolić na takie rozklejenie! Nie może sobie już więcej pozwolić na coś takiego! To jest wbrew…
– MARTA!   
– Muszę nad sobą więcej pracować! Jak dobrze, że ta chwila słabości nie przydarzyła mi się w pracy! Nie mogę…
– MARTA! – głos pytania był stanowczy, ale i miękki zarazem. Marta popatrzyła spłoszona – Marta, powiedziałaś to! A teraz powtórz to i zapamiętaj! A potem idź spać. Będziesz potrzebowała dużo siły. Więcej niż dotychczas – pytanie wyraźnie się uśmiechnęło – No powtórz to głośno i stanowczo!
  NIE CHCĘ BYĆ SAMA! NIE CHCĘ BYĆ SAMA! NIE CHCĘ BYĆ SAMA!

wtorek, 27 listopada 2012

Codzienność wcale nie musi być szara!!! :)





Codzienność wcale nie musi być szara!!! :)

Życie na Bałkanach – z resztą jak w każdym innym zakątku naszego świata – ma swoje plusy i minusy. Ale jeśli ktoś miał okazję pomieszkać trochę w innej części Europy, a potem los rzucił go właśnie na Bałkany, będzie musiał przyznać, że tu wszystko ma trochę inny wymiar: czas płynie jakby wolniej, najczęściej stosowaną metodą w życiu i w pracy jest wieeeelka improwizacja, a zdanie „nema problema” (nie ma problemu) jest zapowiedzią właśnie nadchodzących dużych problemów. Aby mieszkać tu przez kilka lat i nie nabawić się rozstroju nerwowego czy  zawału serca, należy się uzbroić w wielką cierpliwość, pogodzić się z takim, a nie innym biegiem rzeczy i po prostu dobrze się bawić. Oto kilka sytuacji z życia wziętych.
Zdarzyło się w Belgradzie:
Przygody z komunikacją miejską.
Ulica Ustanička. Jedna z dłuższych ulic w mieście – co ma znaczenie dla opisanego wydarzenia. Mniej więcej od ósmej wieczór pasażerowie jeżdżący liniami 17 i 31 są nie tylko świadkami, ale i uczestnikami prawdziwych wyścigów autobusowych. Kierowcy najwyraźniej świetnie się bawią, a i pokazują prawdziwy duch sportowy, gdy ścigają się kto pierwszy dojedzie do kolejnego przystanku i kto komu „podbierze” pasażerów. W praktyce wygląda to tak, że pędzące autobusy z nieco zdziwionymi i mocno się trzymającymi siedzeń pasażerami, mkną jak szalone. Dwa lub trzy autobusy mkną obok siebie – kierowcy wesoło sobie machają, a pasażerowie…boją się? Nie!!! Dopingują swojego kierowcę! :)
Innym razem: Tramwaj wypełniony po brzegi pasażerami. W pewnej chwili tramwaj się zatrzymuje. To nie przystanek, Ani nie czerwone światło. Tramwaj stoi, a motorniczy wysiada, idzie do budki z hamburgerami, kupuje  hamburgera i colę, wraca do tramwaju – możemy jechać dalejJ
A czasami: Autobus – również z kompletem pasażerów zatrzymuje się niedaleko rynku. Tym razem postój trwa nieco dłużej – bo kierowca musi zrobić zakupy. Wraca po jakichś 7-8 minutach z siatkami, z których widać pomidory, kapustę, ziemniaki, brzoskwinie. To już nie głód go przycisnął – ale najwyraźniej żona kazała mu zrobić sobotnie zakupy! Czy któryś z pasażerów zareagował? Ależ skąd! Wszyscy cierpliwie zaczekali na pana kierowcę i wesoły autobus pojechał dalejJ
Nauka jazdy:
Kto choć raz był w Belgradzie, na własnej skórze mógł się przekonać, że prowadzenie samochodu wymaga tu nie lada umiejętności i stalowych nerwów. W trakcie kursu na prawo jazdy, gdy znaleźliśmy się na rondzie, na którym wszyscy na raz jechali, trąbili, gestykulowali, z obłędem w oczach zapytałam mojego instruktora: - „Kto ma tu pierwszeństwo?!” Odpowiedział bez chwili zastanowienia: - „Ten, kto ma autocasco!”
Podpatrzone w Czarnogórze, a konkretnie w nadmorskim miasteczku Herceg Nowy.
Turysta nasz pan?
Turyści siedzą w kawiarence przy plaży. Siedzą od dobrych piętnastu minut obficie się pocąc i cierpliwie czekając aż kelner podjedzie przyjąć zamówienie. Niestety wygląda na to, że wszyscy pracownicy zajęci są … meczem piłki siatkowej. Nie, nie oglądaniem – graniem! Umierający z pragnienia turyści w końcu nieśmiało pytają: czy możemy zamówić? Odpowiedź: - „Owszem jak się skończy mecz. Teraz jesteśmy zajęci!”           
Roboty drogowe.
Zdziwiłam się niepomiernie, gdy któregoś dnia ujrzałam dwóch pracowników drogówki (na to wskazywał ich strój firmowy), jak idą z centymetrem (najzwyklejszym krawieckim) i co kilka kroków przykładają centymetr do pobocza, a potem na środku ulicy kredą rysują białą linię. Przez cały wieczór zastanawiałam się jaki  był cel tej akcji. Zagadka rozwiązała się następnego dnia. Na ulicy narysowana była linia. Szkoda tylko, że dwóch mistrzów pomiaru nie zwróciło uwagi na to, że ulica w pewnym memencie się zwężała – choć z drugiej strony – może to wcale nie miała być ciągła linia biegnąca przez środek ulicy tylko jakieś inne fantazyjne malowidło, a mnie po prostu zabrakło wyobraźni aby to pojąć?... 
Komplementy.
Czarnogórcy (inni Bałkańczycy też, ale ci są akurat najwrażliwsi na tym punkcie!) słyną ze swej dumy oraz przekonania iż żadna kobieta nie może się oprzeć ich urokowi (nota bene sporo w tym prawdyJ). Razu, któregoś wybraliśmy się na rejs po przepięknej Zatoce Kotorskiej. Załoga wynajętego przez nas stateczku składała się z dwóch wilków morskich. Jeden wyglądał jak Robert Redford w młodości (i był doskonałą reklamą własnego gabinetu stomatologicznego, gdyż jak się okazało wilkiem morskim jest tylko w sezonie letnim, a poza sezonem jest wziętym belgradzkim dentystąJ). Drugi wyglądał jak najprawdziwszy pirat! Nic dodać nic ująć. Po paru godzinkach żeglowania załoga zajęła się przygotowaniem przekąski dla obecnych na statku. Wilki morskie włożyły fartuszki w serduszka i przygotowały pyszny poczęstunek. Chcąc być miła i okazać, że doceniam organizację wycieczki postanowiła powiedzieć Piratowi komplement. Gdy podszedł do mnie powiedziałam z uśmiechem: „do twarzy Panu w tym fartuszku”. Reakcja przerosła moje najśmielsze oczekiwania. Pirat najwyraźniej się zdenerwował i z oburzeniem zripostował: „Ja jestem KOCHANKIEM, a nie jakąś tam kucharką! I to doskonałym kochankiem, droga pani!”  … a mnie zabrakło języka w gębie…

           

niedziela, 25 listopada 2012

O JEDNOM KRATKOM PUTOVANJU



O JEDNOM KRATKOM PUTOVANJU
Da sam slikar imala bih neponovljivu priliku da naslikam pravu poljsku jesen odnosno da sam pesnikinja napisala bih predivnu pesmu o magli koja ljubi grad... U Varšavi me je sačekala užasna magla, hladna i vlažna. U startu je zarobila ne samo moj pogled već i celu mene. Dakle nije nimalo lako biti Alisa – nadam se samo da „njena“ magla bar nije bila hladna. Ko se ikad našao po takom vremenu u Poljskoj znaće o čemu govorim i može zamisliti novembarsko jutro kada s vremena na vreme dune vetar toliko hladan da se krv u venama zaledi, a sitna, sitna kišica koja „potpomaže“ maglu dosadna je i neprijatna poput komaraca. Poljaci zovu takvo vreme: barowa pogoda(barsko vreme): namenjeno samo da se sedne u nekom polumračnom baru, naruči piće i izvuče iz dubine duše neke bolne (po mogućnosti ljubavne) uspomene pa provede ceo dan za šankom.  
To je bila Varšava. Vroclav je pokazao lepše lice poljske jeseni i poklonio mi je prelep suncan dan. Vroclav sam otkrila tek pre par godina. Tad sam pomislila po prvi put da je to grad  gde bih volela da živim – ovo je grad po mojoj meri. Ravan, sa velikim prepoznatljivim gradskim jezgrom, čaroban sa svim svojim prelepim šarenim zgradama. Po meni je Vroclav najurbaniji poljski grad. Ima tu mnogo stvari koje vredi pogledati i mnogo mesta na koje vredi otići. Jedno od njih (i jedno od mojih omiljenih) jeste jevrejski restoran Mleczarnia (u doslovnom prevodu Mlekara). Atmosfera je neverovatna. Ne možeš se odupreti utisku da u trenutku kad zatvoris vrata ulaziš u neki drugi, paralelni prostor i vreme. Ne umem rečima opisati emocije koje taj restoran budi. Nekako je nestvaran kao i sve u njemu – pa i veoma intenzivan miris cimeta koji nadražuje sva čula. Zatekla sam se tamo pre godinu ili dve jednog kišnog jutra. Kiša je lila kao iz kabla. Restoran ionako polumračan bio je tog jutro mračniji nego ikada. Po zidovima su igrale senke koje su bacali plamičci upaljenih sveća. Mirisala je vlaga. Činilo se da je žamor razgovora pomešan sa poluglasnom muzikom nekako organski spojen za mesto. Čuje se nekoliko jezika – društvo iza mene naizmenično koristi engleski, španski i portugalski. Ne mogu da odolim da ih ne pogledam. Okrećem se polako. Sliku je dopunio jedinstveni osećaj. Bilo je poput nekog veoma jakog flashback-a! Prelepa Crnkinja, miris kise, prigušena muzika i... plantaža trske! Da li je to scena iz nekog filma? Možda iz nekog prošlog života? Ili možda samo delić sekunde projektovan pod utiskom polumračne sobe, portugalskog jezika, prigušene muzike i mirisa đumbira pomešanog sa mirisom voska? Ne znam... bilo je jako - nikad pre i posle doživljeno. Od tad svaki put kad sam u Vroclavu idem u Mlekaru u nadi da će se ono predivno snoviđenje ponoviti...
Ovo neće biti dug boravak. U suštini volim kratka putovanja – ne stigne da ti u jednom mestu bude dosadno, a eto već ideš dalje. Utisci i uspomene su jake...ne rasplinu se u vremenu. I bez obzira na kratkoću boravka čak i u poznatim mestima moguće je otkriti nešto novo. Ovaj put je to bilo jedno staro jevrejsko groblje – nisam sigurna koliko se o groblju može reci da je lepo, ali je ovo bilo upravo tako. Dok sam šetala među, uglavnom, zapuštenim grobovima pomislila sam da do sad nisam shvatila koliko lepa može biti seta. Jer je lepota ovog mesta bila skrivena upravo u osećaju tuge koja je bila svugde – pa čak i u vazduhu. Dan je bio pomalo maglovit (da, da – sustigla me je magla i u Vroclavu!). Bilo je tako tiho – tišina je bila nekako gusta pa se na momente nisam mogla odupreti utisku da ako poželim mogu da je dodirnem. Šetala sam među alejama i razmišljala da sam se upravo našla u jednom velikom gradu koji je zarobio tela mnogih generacija, razmišljala sam o tome gde su sad njihove duše. Da li i dalje u Vroclavu ili su možda skroz negde drugde – Krakovu, Lodju, Jerusalimu? Jedan zaboravljen grad, prikriven opalim lišćem, zagrljen maglom. Neki su grobovi imali imena i datume, drugi samo brojeve – to su verovatno bili oni najsiromašniji, oni imućniji imali su ispisana imena i datume (danas tako nebitne!), dok su bogataši sebi osigurali male kapele. I čemu sve to? Sto pedeset godina kasnije podjednako su zaboravljeni, izgubljeni u sećanju. Nestali su. Nekad su mnogi od njih kreirali svet a sad neko šeta među njihovim grobovima i ni o čemu nema pojma, a jedino što može učiniti jeste da se zamisli kako je vreme prolazno.  Bilo mi je žao što me je hladnoća brzo oterala sa tog mesta gde se vreme zaustavilo – izašla sam nekako razočarana što nisam ugledala ono sto sam podsvesno od početka očekivala – žene u dugim haljinama koje nose male kišobrane, gospodu u odelima sa produzenim sakoima i  šeširima na glavi. Na groblju sam bila samo ja, koja se u svojoj modernoj jakni i sa Prada torbom totalno nisam uklapala u „život“ tog umrlog mesta pa nije ni čudo sto sam se u jednom momentu i osetila kao uljez. Kasnije, ceo dan sam bila pod utiskom tišine koju sam doživela, sve mi se činilo toliko bučno i neumesno, toliko grubo i nepristojno prema onom skrivenom iza visokog zida „zaboravljenom gradu mrtvih“. Napravila sam čak i par slika – ali su one samo „ravne površine“ viđenog, bez dubine onog sto sam osetila.
Vroclavski izlet pamtiću još po nečemu - koncertu škotske bluz grupe Gerry Jablonski and The Electric Band. Koncert je bio sjajaj! Ali je doživljaj bio neverovatan ne samo zbog odlične muzike. Na sceni 4 muzičara – a u publici nas četvoro! U početku je sve to izgledalo skroz čudno i pomalo sablasno – no muzičari su bili pravi profesionalci te su odsvirali koncert kao da je u publici nas 4000! Još mi se nikad nije desilo da sam dobila koncert maltene samo za sebe! A svirali su tako dobar bluz!
Vroclav nudi mnoge različite sadržaje. I za klasične ukuse i za one malo avangardnije. Ko pažljivo pregleda ponudu shvatiće zašto se o Vroclavu sve češće kaže da je kulturna prestonica Poljske odnosno zašto ovaj grad konkuriše ze zvanje Evropske prestonice kulture u 2016 godini. A ja? Pošto vreme brzo prolazi, a zadovoljstva uglavnom kratko traju i moje malo putovanje je gotovo. Sad ću ga spakovati u koferče sa uspomenama, a u narednih par dana isplanirati novo.



wtorek, 6 listopada 2012

BAŁKAŃSKIE SMACZKI



BAŁKAŃSKIE SMACZKI

Krótko po wakacjach, bo gdzieś od połowy września w Belgradzie zaczyna się unosić wszechobecny zapach pieczonej papryki, który w połowie listopada mniej więcej zostanie wyparty przez zapach kiszonej kapusty. Paprykę czuć wszędzie. Uważny obserwator zauważy też smużki dymku snujące się ponad wieloma balkonami. Zorientowani wiedzą, że to lokalne gospodynie urządziły tam prowizoryczne paleniska z blachami, gdzie opiekają papryki, nieodłączny element „zimnice” czyli wiktuałów przygotowywanych na czas zimy. Bez papryki nie ma życia, a przynajmniej posiłku: na surowo, nadziewane (mięsem, serem, ryżem i pewnie papryką!) opiekane - serwowane w czosnkowo-octowo- natkowej marynacie, kiszone, ostre, nieostre, mielone, tłuczone, suszone… i nie wiadomo, które lepsze!
Papryka to tylko preludium do zimowego szaleństwa w postaci potraw z kiszonej kapusty, smakującej zupełnie inaczej niż jej polska odpowiedniczka. W co drugiej piwnicy (jak nie częściej) - bądź w jej braku na balkonie - honorowe loże zajmują beki z kiszącą się w główkach kapustą. Królujące w zimie danie to gołąbki z kiszonej kapusty – (dla niewtajemniczonych, aby smakowały jak należy muszą się dusić cała noc!) gotowane na wędzonce i najlepiej ze współudziałem suszonych papryk! Nie należy też pogardzać wędzonym mięsem gotowanym w kapuście (tzw. weselna kapusta) – bo smakuje wyśmienicie.  Zima to czas, gdy organizm potrzebuje kalorii – to przecież nie podlega wątpliwości! – więc kaloryczna oferta jest nader bogata. Trzeba tylko wybrać między prosięciem z rożna i jagnięciną czy baraniną. Jeśli ktoś przypadkiem w nich nie gustuje, to zawsze pozostaje opcja grillowanego tzw. „mieszanego mięsa” (wieprzowe, wołowe, kurze, mielone, wędzone, kiełbaski, wątróbka w boczku – wszystko to na jednym półmisku w porcji dla jednego!). Oczywiście mowy nie ma o obiedzie bez surówki w postaci liści zimowej bohaterki czyli kapusty kiszonej, oprószonych ostrą papryką. A jak już przy surówkach jesteśmy to obowiązkowo też tursija czyli  na amen ukiszone warzywa takie jak papryka, kalafior, marchew, cebula i zielony pomidor. Surówki typu szopska, serbska, witaminowa idą wtedy delikatnie w odstawkę. A jak już sobie pojedliśmy to trzeba się „osłodzić” – tureckiego pochodzenia baklawy i tulumby wdzięczą się do smakoszy, a może jednak mazurkowe ciastka orzechowe czy naleśniczki z orzechami i cukrem? Potem już tylko kawa parzona w tygielku i kieliszeczek ziołowego „Gorzkiego liścia” na lepsze trawienie (terapia o wiele bardziej skuteczna od raphacholinu). No właśnie… a co pijemy nim dojdziemy do końca obiadu? Zaczynamy od alkoholi wysokoprocentowych – znawcy tematu wiedzą, że wybór jest niemały: morelówka, pigwówka, groszkówka, śliwowica i pewnie jeszcze z pięć innych rodzajów rakii. Obowiązują tu dwie zasady: wierności wybranemu gatunkowi oraz odstawienie rakiji w momencie, gdy na stół wjedzie główne danie – ona towarzyszy przekąskom i zupie. Później przechodzimy do win i przy nich do końca obiadu pozostajemy. Ponowny zwrot od wina do rakii zdradza natychmiast, „amatorszczyznę  delikwenta” i wywołuje pobłażliwe uśmiechy współbiesiadników (o uniesionej w niemym zdziwieniu brwi kelnera nawet nie wspomnę) – i jak mam być szczera takiej „akcji” wśród miejscowych jeszcze nie widziałam. Wina: doskonałe krajowe. Białe, czerwone, rose. Polecam te z piwnicy Radovanović, Kovacević, Mackov podrum, Radenković, Aleksandrović. To są moi faworyci ale jest też cały szereg innych – przypuszczam, że wcale niezgorszych.        
I jak po zimowych rozkoszach podniebienia (całe szczęście, że mój jakże wybiórczy słownik kulinarny nie zawiera słowa obżarstwoJ) przejść do wiosennego lub letniego menu?… Zostawiam je więc na raz kolejny. Ale, ale… wspomniałam o raphacholinie, a zapomniałam powiedzieć o medycznych właściwościach rakijki:  w celach terapeutycznych należy (tak przynajmniej twierdzą lokalnie mędrcy) codziennie na czczo stosować jeden kieliszeczek – w takich proporcjach zwalcza: niski cholesterol i wysoki cholesterol, reumatyzm, migreny, choroby tarczycy (oczywiście nadczynności i niedoczynność) i serca, łagodzi bóle i smutki i jest prawdziwym panaceum na choroby duszy i ciała… Mimo zaleceń proponuję przed użyciem się skonsultować z lekarzem lub farmaceutą...