Coś się kończy. Coś zaczyna. Woda cicho uderza o brzeg. Fale delikatnie
całują ląd obiecując wiele. Potem nagle cofają się w głąb szepcąc: czekaj… czekaj…
wrócę. W powietrzu unosi się zapach soli. Smak soli zbiera też język zwilżający
spierzchnięte wargi.
Brzeg coraz bardziej się oddala i ogarnia mnie to dziwne uczucie, którego
nie umiem ująć słowami. Niemoc. To wstrzymanie oddechu, które zaraz potem
przynosi wiarę w siebie i to, co dopiero nadejdzie. I niczym nieuzasadnione
poczucie siły oraz przeczucie, że stworzę coś tak wielkiego, że nawet ja sama
będę na to spoglądać z niemym zaskoczeniem.
A fale? Teraz one proszą o pocałunek obmywając stopy gór, tak potężnych, że
mały człowieczek nie jest nawet w stanie dostrzec ich szczytów ukrytych wśród koron
z chmur. Teraz fale nie są już władczym kochankiem obiecującym dotąd nie
przeżytą rozkosz i odchodzącym, by nigdy nie wrócić, by znaleźć inny brzeg…
Teraz są kochankiem proszącym, uniżonym, chcącym się przypodobać, a ich szum
układa się w znów to samo pytanie: czy mogę?... czy mogę?... czy mogę?...
Zanika zapach bazylii i majeranku. Coraz bardziej obecny jest zapach i smak
soli. Zmieniły się nie tylko zapachy i smaki. Zmienił się także układ sił w tym
miłosnym uścisku. Morze wyrywa się górom z objęć. Wspaniale jest znaleźć się na
linii, gdzie uległa zatoka przeradza się w otwarte morze. Bezkresne, potężne,
bezlitosne. Wspaniale jest patrzeć na tę potęgę, która niemalże rozrywa płuca
nie mogące przyjąć masy powietrza, jaka na nas napiera. To miejsce, gdzie
kończą się żarty doświadczonych marynarzy i ludzi morza. Tu ich twarze tężeją w
szacunku do potęgi wielkiej wody. Zaczynają mówić jakby o oktawę niżej, są
czujni, stąpają ostrożnie sprawiając wrażenie gotowych do przyjęcia ciosu. Niestety
czujność często zawodzi. Nie tylko marynarzy. Niby byliśmy gotowi, a jednak
świat zawalił nam się na głowę. Tsunami zniszczyło wszystko bez wyjątku.
Pozostałe okruchy szczęścia z premedytacją zniszczyliśmy sami… Tak jest lepiej.
Nawet okruch wspomnień o dobrym może boleć niczym odprysk szkła w oku… Lepiej
jest zapomnieć. Ale zapomnieć nie znaczy wybaczyć. Umiejętność zapominania jest
sztuką. Jeszcze większą sztuką jest umiejętność bycia kameleonem. Ludzie
Kameleony są mistrzami performansu. Publiczności serwują to, co chcą by ta
widziała. Hołdują zasadzie „lepiej niech mnie podziwiają niż mieliby mnie
żałować”. Nikt nigdy nie widzi ich łez. Płaczą w samotności. W samotności
zdejmują swoje skorupy i liżą rany. I nigdy nikomu się nie przyznają, że ich
pancerz bardziej przypomina sito niż tarczę. Ale Kameleony wiedzą, że ich
perfekcyjne maski mogą oszukać tylko innych i są niezawodną bronią w walce z
dniem. W nocy są bezużyteczne. Noc to pora kiedy Ludzie-Kameleony stają twarzą
w twarz ze … sobą. Wtedy są bezbronni. Noc wyostrza zmysły. Wyczerpane nie mają
siły, by walczyć ze wspomnieniami, smutkami, pragnieniami.
A fale? Delikatnie obmywają obolałe stopy. Koją zmęczoną duszę. Pozwalają
zranionym żelazną dyscypliną myślom dryfować. Do nieznanego portu… Do innego
brzegu, na którym fale obmywają stopy innemu, ale równie obolałemu
Kameleonowi…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz